Nazywam się Ireneusz Stadler i zawsze bardziej kręciły mnie koreksy i powiększalniki niż power pointy i procedury. Zaczynałem jako Animator Kultury i fotograf analogowy – światło, cień, papier barytowy, klasyka. Później dziennikarstwo, PR, a jednocześnie praca w TP SA, gdzie na długo przed erą startupów pracowałem przy jednym z pierwszych CRM-ów w kraju. Obsługiwałem klientów z całego południowo-wschodniego regionu. SDI, ISDN, ADSL – gdyby to był Matrix, miałbym kabel w karku i mówił „wchodzę w system”
Ale Polska to był za ciasny sandbox. Potrzebowałem więcej pikseli na ekranie życia, więc wyjechałem – Leicester, Paryż, Glasgow. Wszędzie coś innego: logistyka, obsługa danych, fizyczna praca i kultura organizacyjna, której w Krośnie nie uczą. To był mój Erasmus życia – tylko zamiast imprez i indeksu miałem kontrakty i kalkulatory.
Po powrocie otworzyłem swoją pierwszą działalność. Fotografia reklamowa, outdoor, grafika, kampanie – próbowałem zrobić z tego agencję. Ale globalny kryzys w 2008 roku nie pytał o moje portfolio. Przesadziłem z ideą, a nie dołożyłem tabelki w Excelu. Brakowało mi wtedy kogoś, kto spojrzałby na to z lotu SEM-drona. Zamknąłem firmę, ale nie pomysł.
Potem Rzeszów. Praca w e-commerce, a później agencje reklamowe. Zaczęło się od ekspozycji i grafik, ale z czasem coraz bardziej kręciła mnie analityka. Podczas spotkań z klientami coś zaczęło mnie uwierać. Słyszałem: „Zróbcie nam jak konkurencja”, „Ma być na bogato”, „Logo większe!”. I miałem dość. Miałem dość robienia reklam pod ego. Chciałem robić reklamy pod ludzi.
To był ten moment. Przesiadłem się z Photoshopa do Google Ads, z Intuition do Analyticsa. Zamiast „ładne” zaczęło mnie interesować „działa”. Uczyłem się w autobusach, na spotkaniach, po nocach. Zostałem certyfikowanym Google Partnerem, potem wyróżnionym w Rising Stars, w końcu trafiłem na SEMKrk i mogłem podzielić się tym, czego nauczyłem się przez lata – że targetowanie to empatia, a skuteczność to nie tylko liczby, ale intencja.
A potem znowu stanąłem na rozdrożu. Agencja zaczęła dryfować w stronę spotkań, call center, slajdów i strategii, które miały więcej buzzwordów niż konkretów. Zamiast analizować dane i testować kampanie, siedziałem na spotkaniach jak Obi-Wan na radzie Jedi, wiedząc, że Moc jest gdzie indziej – w działaniu, nie w gadaniu. Czułem, że to nie moja ścieżka.
Wtedy podjąłem decyzję: wracam do tego, co naprawdę mnie kręci. Do działania, które ma sens, do projektów, w których dane i cel są na pierwszym miejscu. A skoro mam i nazwisko, i misję – stworzyłem markę, która łączy jedno i drugie: STADVERT. Stadler + Advert. Proste. Skuteczne. Osobiste.
Dziś nie gonię za zleceniami. Buduję relacje. Działam długofalowo – bo wiem, że tylko wtedy mogę naprawdę pomóc firmom rosnąć. Nie zawsze wiedzą, co je blokuje – czasem to nie ten kanał, czasem nie ta persona, czasem… za duże logo. Ale właśnie po to jestem – żeby spojrzeć z zewnątrz, przeanalizować, przetestować, wyciągnąć wnioski. I budować nie tylko kampanie, ale rozwój.
A przy okazji – jestem ojcem. Kibicuję rozwojowi młodych – nie tylko na rynku, ale i na boiskach. Wierzę, że systematyczność, uczciwa praca i radość z procesu to coś, co działa i w sporcie, i w marketingu. I że dobre kampanie, jak dobre mecze, wygrywa się drużynowo.
Więc jeśli szukasz kogoś, kto nie tylko kliknie „uruchom kampanię”, ale wejdzie z Tobą na ścieżkę wzrostu – zapraszam. Mam na imię Ireneusz. A to, co robię, to coś więcej niż reklama.
To współpraca. Z danymi, z głową i z sercem.